Przejdź do treści

Kogo uczysz, matematyku?

Po co studiujemy matematykę? Po to, aby później uczyć jej innych. Zasłyszane gdzieś powiedzenie jest w dużej mierze prawdziwe. Ja (już dinozaur) poszedłem za nim. Kto w czasach (nawet schyłkowej) komuny słyszał np. o zawodzie aktuariusza? Obecnie dla matematyka są i inne możliwości pracy, wcale nie trzeba być wykładowcą czy naukowcem. Zapraszam do lektury kilku refleksji o nauczaniu matematyki.

Tablica

Studia są pewnym schematem. Przedmioty, których się uczymy na danym kierunku, niezależnie od uczelni są mniej więcej takie same (mogą ewentualnie różnić się nazwami). Skoro uczymy się matematyki, aby jej nauczać innych, często powielamy ten schemat. Ludzie wrośli w uniwersytet nie znają matematyki innej niż uniwersytecka. Stąd podejmując pracę nauczyciela na kierunku innym niż matematyka, przekazują dokładnie to, czego sami się nauczyli. W efekcie ich wykłady są przematematyzowane. Czasem tylko trochę, a czasem ekstremalnie. Na własne oczy widziałem notatki z dwunastogodzinnego wykładu ze statystyki matematycznej dla studentów kierunku Zarządzanie i Inżynieria Produkcji w jednej z prywatnych uczelni. Wykład rozpoczął się od definicji pewnej rodziny zbiorów zwanej sigma–ciałem. Owszem, pojęcie to jest bardzo potrzebne w kursie rachunku prawdopodobieństwa (ściśle związanego ze statystyką matematyczną) dla matematyków. Ale dla prostych zastosowań praktycznych statystyki zupełnie traci na znaczeniu. Krótki czas wykładu poświęcić można na rzeczy znacznie bardziej użyteczne. Tego rodzaju przykłady można mnożyć.

Przed rozpoczęciem jakichkolwiek zajęć wykładowca powinien poważnie się zastanowić. Najpierw nad tym, do kogo skierowany jest wykład. Nawet na tej samej uczelni różne kierunki potrzebują różnych umiejętności matematycznych. Ale pójdźmy bardziej w kierunku podstaw. Czy celowym na kierunku technicznym jest szczegółowe dowodzenie wszystkich twierdzeń, czy też może nauczenie studentów technik obliczeniowych? Jest to kwestia odpowiedniego rozłożenia akcentów. Dopiero z odpowiedzi na to podstawowe pytanie (kogo uczę) wynika program przedmiotu. Tu spotkałem się niedawno ze stwierdzeniem jednego z wykładowców, że uczy się tego, co się umie. Co stąd wynika? Czy wolno nam nie poszerzać swojej wiedzy bazując tylko na tym, czego sami nauczyliśmy się na studiach? Byłem zdruzgotany. Przecież treści programowych nie można dobierać według własnego widzimisię.

Nauczam na kierunkach technicznych. Są to Mechanika i Budowa Maszyn, również Automatyka i Robotyka. O czym mam więc mówić? Jak stwierdziłem powyżej, nie mogę dobierać materiału ,,na oko”. Stąd niezbędna jest jakaś orientacja w programie studiów danego kierunku. Jak ją nabyć, skoro samemu nie jest się inżynierem? Zwyczajnie rozmawiać z inżynierami, zorientować się w zagadnieniach wykładowych i laboratoryjnych ich przedmiotów kierunkowych. Wtedy dopiero ma się wiedzę, jakiej matematyki trzeba studentom. Ale aby ten stan osiągnąć, trzeba wyjść ze swojego gabinetu i zajść do kilku laboratoriów, zobaczyć, co ci inżynierowie tam robią, zaciekawić się, zadziwić. Każdego matematyka pracującego w uczelni technicznej trzeba spytać czy zna jakiegoś inżyniera. Często odpowiedzią jest wstydliwe milczenie. Stąd to przematematyzowanie wykładów.

Tworzymy na uczelni jeden organizm. Poszczególne przedmioty wykładane studentom to nie samotne wyspy na oceanie. To tak jak w samochodzie czy organizmie człowieka. Jeśli nie działa jedna część, nie działają i inne. Interakcja, współpraca, wzajemne przenikanie się treści. To jest istota nauk technicznych czy w ogóle nauki. Kogo więc uczymy?

3 komentarze do “Kogo uczysz, matematyku?”

  1. ja, jako były (albo jaja kobyły)

    Pewnego razu, dawno dawno temu, gdy jeszcze pracowałem na uczelni zostałem wyznaczony jako jeden z kilkunastu przedstawicieli Wydziału do uczestnictwa w spotkaniu z przedstawicielami dyrekcji nowopowstającej w okolicy fabryki. Oni chcieli m.in. poznać jaki wpływ na programy nauczania mają przedstawiciele liczących się podmiotów gospodarczych z okolicy. Pewien Profesor z Wydziału BMiI powiedział, ze programy są dostosowywane do wymogów ministerialnych i Wydział nie ma na to istotnego wpływu. Przedstawicielom tej fabryki włosy na głowie dęba stanęły. Zapytali: jak minister (niemal zawsze polityk) siedzący w Warszawie może znać potrzeby lokalnego rynku??? A Profesor kontynuował, że drugim kryterium jest przydzielanie zajęć dydaktycznych tym katedrom/instytutom, którzy cierpią na niedobór tychże. Panowie z tej fabryki już nigdy nie pojawili się na uczelni. Takie podejście (jak Ty to powiedziałeś „uczy się tego, co się umie”) wyrasta z całkowicie błędnego założenia, powszechnie przyjmowanego na uczelniach w Polsce (pewnie w niektórych innych krajach jest podobnie) – a mianowicie, że naszym klientem jest student. Studentowi oczywiście winna jest jak najwyższa atencja bo bez niego w ogóle nie będzie uczelni, ale klientem uczelni, zwłaszcza wydziałów technicznych, jest fabryka, która zatrudni absolwentów. Dopóki tego nie zrozumiemy – będzie kiepsko z systemem edukacji oraz z przydatnością wielu kierunków kształcenia. Potrzeba więcej elastyczności i interdyscyplinarności w programach nauczania. I potrzebne są zastosowania i źródła praktyczne badań, zwłaszcza tych naukowców, którzy przed nazwiskiem mają również skrót „(…) inż.”. Kilkanaście lat temu na jednym z wydziałów obronił doktorat facet, który w wyniku kilkuletnich badań nad zjawiskiem bezrobocia doszedł do wniosku, że w rodzinie którą trapi bezrobocie któregoś z rodziców, należy oszczędzać pieniądze i nie można sobie pozwolić na wydatki takie, jak w rodzinie, w której wszyscy mają pracę! Brawo za odkrycie!

    1. Marcinie, dziękuję za pogłębioną analizę tego zjawiska. W uczelni, którą opisujesz, w tej kwestii coś jednak zmieniło się na lepsze. Wielu abwolwentów WBMiI znalazło dobrą pracę w firmach automotive typu Bosmal czy Polmotors. Niedawno otwarliśmy kierunek Eksplatacja pojazdów o profilu praktycznym. Jest on realizowany m. in. we współpracy z MZK, gdzie studenci będą mieli praktyki. Zdobędą uprawnienia diagnosty, prawo jazdy kategorii C. Więc chyba jest lepiej niż było, aczkolwiek doskonale pamiętam czasy, o których piszesz.

Napisz komentarz